piątek, 23 września 2016

"Mam na imię Lucy" - Elizabeth Strout [recenzja]


Istnieją takie detale, które determinują nasze decyzje. Rzadko umiemy je odnaleźć lub dokładnie wskazać.




Tytuł: Mam na imię Lucy
Tytuł oryginału: My Name Is Lucy Barton
Autor: Elizabeth Strout
Tłumaczenie: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 18 maja 2016
Liczba stron: 224


     Znane jest Wam uczucie, kiedy sięgacie po książkę, po której nie spodziewacie się zbyt wiele? Książkę, która właściwie nie przyciąga ani okładką, ani opisem, a jej gabaryty nie są zbyt wygórowane. W końcu książkę, która swoją prostotą i wewnętrzną głębią zapada głęboko w sercu i pamięci? Takie właśnie uczucie towarzyszyło mi podczas lektury tejże książki.

     Elizabeth Strout jest autorką bestsellerowej powieści Olive Kitteridge, za którą otrzymała nagrodę Pulitzera w 2009 roku. Autorka we wszystkich swoich powieściach ma niezwykle prosty, trafiający do czytelnika styl i język. Pod przykrywką prostoty zawsze kryje się jednak coś więcej. 

     Krótka niepozorna treść. Do kobiety leżącej w szpitalu przyjeżdża matka. Po długiej rozłące kobiety mają okazję spędzić ze sobą trochę czasu, porozmawiać, wyjaśnić pewne sytuacje. Opowieść o braku nici porozumienia pomiędzy matką a córką. Dwie najbliższe sobie osoby, których serca były tak blisko siebie, zdecydowanie się oddaliły i choć przez długi czas biły tym samym rytmem, to oddzielnie od siebie.

     Nie raz i nie dwa pisałam już o dość krótkich książkach. Coraz bardziej doceniam to, jak autor w krótkiej formie potrafi przekazać wszystko to, co myśli i czuje. To nie lada wyzwanie stworzyć coś niezwykle dobrego w krótkiej formie. Jestem pełna podziwu dla prozy Elizabeth Strout. Sposób przekazania głębi, jaką kryje powieść jest znakomity. Mam na imię Lucy to moje pierwsze spotkanie z autorką i jakże udane!

     Książka z pozoru jest po prostu kilkudniowym spotkaniem w szpitalu dwóch kobiet. Lucy - dziś pisarki, matki dwóch córek i jej rodzicielki - kobiety zdecydowanie różniącej się od własnego dziecka. Niby niewiele, a jednak.

    Lucy jest dojrzałą i mądrą kobietą, rozumiejącą swoje uczucia, zdającą sobie sprawę z relacji z innymi ludźmi i całym otoczeniem. W życiu zawodowym jest spełnioną pisarką. Właściwie jedyna nić porozumienia, które praktycznie została zerwana, to ta, która powinna być jedną z najważniejszych nici, za pomocą których utkane jest życie każdego z nas. Relacje z własną matką. Kobieta doskonale zna swoje potrzeby emocjonalne, o czym nie może powiedzieć jej rodzicielka. Dialogi pomiędzy kobietami są momentami nielogiczne, niespójne i... bardzo prawdziwe. Przykładów jest cała masa, jednak posłużę się właściwie pierwszym lepszym.

Lucy: (...) cały dzień za tobą tęskniłam. Wezwana do odpowiedzi, nie mogłam wymówić słowa, bo miałam gulę w gardle. Nie pamiętam, jak długo to trwało, ale tęskniłam tak bardzo, że czasami szłam do łazienki, żeby się wypłakać.
Matka: Twój brat wymiotował.

Co ma jedno do drugiego? Dlaczego dojrzała, normalnie funkcjonująca kobieta nie potrafi odpowiedzieć na słowa Lucy? Nie wiem, czy potrafiłabym w ten sposób rozmawiać z własną córką, z której mam nadzieję zostanę najlepszą przyjaciółką. Wiem jednak, że z innymi bliskimi osobami czasami w podobny sposób sama prowadziłam rozmowy. Dlaczego? W miłości tak już jest, że czasami nie ważne są najpiękniejsze słowa. Gesty, czyny, spojrzenie, czy sama obecność drugiej osoby momentami mówią więcej niż cały potok zbędnych słów. 

     Powieść Elizabeth Strout jest niezwykle poruszająca. Wzrusza, ale przede wszystkim zmusza do wysnucia pewnych refleksji. Może to już wiecie, może o czymś podobnym już czytaliście. W końcu podobne tematy były już poruszane. Pisarka jednak ma niezwykły dar w prosty sposób opisywania niezwykle trudnych i ważnych tematów. Tym razem nie płakałam. Historia Lucy jednak siedzi mi tak mocno w głowie, że od trzech dni zbierałam się do napisania tej recenzji i nie potrafiłam ubrać w słowa tego, co chcę Wam przekazać. Myślę, że i tak żadne słowa tego nie oddadzą. Podobnie jak w miłości, trzeba to poczuć na własnej skórze. Zmierzyć się z tą opowieścią i wyciągnąć z niej własne wnioski. 

     Mam na imię Lucy to niezwykle prawdziwa i smutna opowieść o relacji matki i córki, o sposobie porozumiewania się i wielkiej miłości, która wzrusza i zmusza do refleksji. Jest to powieść, która na długo pozostanie w mojej głowie. Prosta, krótka i szalenie dobra proza. Polecam gorąco!



Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Wielka Litera





Książka bierze udział w wyzwaniu: Dziecięce poczytaniaPod hasłemOlimpiada czytelnicza
     

7 komentarzy:

  1. Nie wiem. Klimatycznie jakoś mnie nie kusi...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie chcę teraz czytać o smutku... Może kiedyś.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniałe uczucie, kiedy książka niepozorna okazuje się czymś poruszającym, co siedzi w naszej głowie na długo po skończeniu lektury. Super, że udało Ci się tak wiele zgarnąć z tej lektury. :) Obawiam się tego przygnębienia, ale zarazem jestem jej bardzo ciekawa, więc myślę, że kiedyś się skuszę na lekturę.
    Serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo zainteresował mnie tytuł. Co do wnętrza - nie wiem, czy odnajdę się w temacie, ale jednocześnie coś przyciąga mnie do silnych emocji, które książka z pewnością mi zaoferuje. Zobaczymy - może kiedyś. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A mnie podoba się okładka. I to bardzo. Masz rację, że wielką sztuką jest przekazać ważne treści w zwięzłej formie. Ufam, że tej autorce się to udało i chętnie zapoznam się z ta powieścią.

    OdpowiedzUsuń
  6. Coś dla mnie! :) Okładka piękna, treść intrygująca.

    OdpowiedzUsuń

Drodzy Czytelnicy!
Jest mi niezmiernie miło, że trafiliście na mojego bloga. Będzie mi jeszcze milej jeśli pozostawicie po sobie ślad w postaci komentarza. Dzięki temu wiem, co Wam się podoba i jaka jest Wasza opinia na dany temat. Pozostaw po sobie ślad, a na pewno Cię odwiedzę!
Pozdrawiam,
Daria

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...